Wiecie jak to jest? Wyjść przed dom,
spojrzeć w górę i zobaczyć ośnieżone iglaki na tle nieba,
spojrzeć w dół i zobaczyć przysypiającą wioskę, w której
migoczą jedynie światła aut i pojedyncze domostwa, latarnie – a
nie setki neonów... Wyjść przed dom i zobaczyć góry, chmury i
śnieżną biel na drzewach... Dziś rano spadł śnieg. Skończyły
się wschody słońca oglądane w bujanym fotelu. Bo mgła i chmury.
Ale zachód dziś – znienacka... Malutkie promyki się wykluły. A
później wychylam się przez okno i widzę ogień... żywy ogień...!
I uświadamiam sobie, że nagle pokazało się na zachodzie
płomienno-czerwono-różowe słońce – ogromna kula, bez różu
chmur i tym podobnych historii... nagle, ot tak, jakby na moje
życzenie... pojawiła się i w ciągu kilku minut schowała za
horyzontem...! otworzyłam stare drewniane okienko, wychyliłam głowę
na ten śnieżny widok i zachwyciłam po raz kolejny... wyszłam
przed dom i chyba godzinę tak stałam i patrzyłam – na ten biały
las na wyciągnięcie ręki, na tę maleńką Lanckoronę w dole, na
ten ciemny zarys Babiej Góry w oddali...