piątek, 27 lutego 2009

bo rzeczywistość jest bańką mydlaną.


bo rzeczywistość jest bańką mydlaną.
nie zapominać wciąż.
nie przyzwyczajać się zanadto.
nie wpadać w obecny stan rzeczy.
nie uzależniać.
nie zatracać się w teraźniejszości.
bo jest tak bardzo nie perspektywiczna.
i chwilowa.
i tak bardzo nierealna [względna].
nie pozwalać sobie utknąć w aktualnych sprawach.
dbać o niezależność i swobodę działania.
o całą istotę siebie.
nie dotknąć zbyt blisko marzeń.
bo spaść można z wysoka.

[[przywołuję się do porządku.]]


[ no. ]

czwartek, 26 lutego 2009


bo czasem są takie dni, kiedy wszystko się nie składa.
niby nic, niby okej.
a wszystko inaczej.
bo nagle spoglądasz przypadkiem na jakieś zdjęcie
i wiesz, że nie mogło być inaczej,
a jednocześnie, że nigdy nie będzie tak, jak by mogło.
bo jakaś rozmowa przypomina ci pewne zdarzenie,
które niegdyś tak intensywne, wryło w pamięć wyraz twarzy.
chłód.
bo po prostu uderza cię myśl, że rzeczywistość nie jest tak bardzo,
jak była przed chwilą.

taki dzień, że na dobranoc należy uronić kilka łez,
by już go za sobą zostawić i odejść do jutra.


list do kobiety


Julian Tuwim

List do kobiety

Gdybym ja nie był poetą,
A pani nie była kobietą,
To znaczy: gdybym ja umiał
Bez obłąkania i szału
Dań składać pięknemu ciału
I takbym się wyżył, wyszumiał;
Gdybym mógł kochać bez mitu,
Bez natchnionego zachwytu,
Bez legendarnych przydatków,
Bez wahań, wzlotów, upadków,
Bez mistycznego pomostu,
Który prowadzi po prostu
Do pani (pardon!) pośladków;
Gdybym opuścić mógł z tonu
I nie zaznając katuszy
Dupie nie wmawiałbym duszy;
Gdybym z czułego szaleńca
Stał się buhajem bez ducha;
Miał znacznie mniej z oblubieńca,
A znacznie więcej z świntucha;
Pani zaś - ach! gdyby pani
Zostając przy swoich cudach
(Mówię o biodrach, o udach,
Piersiach i erotomanii,
O pani wprawie miłosnej,
O pani chuci radosnej,
O oczach - błękitnych kwiatkach -
O ustach - świeżych czereśniach -
O włosach - złocistych pieśniach -
I wzmiankowanych pośladkach),
Gdyby się pani zdobyła
Na jeszcze jedną zaletę:
Gdyby tak pani zabiła
Przewrotną w sobie kobietę,
Tę niebezpieczną panterkę,
Tę chytrą, wieczną heterkę,
To głupie, fałszywe zwierzę,
Co z każdym będzie się tarzać,
Rozkładac, tulić, obnażać,
Za wiersz czy pustą zabawę,
Za parę pończoch czy sławę,
Nawet - z miłości - powiedzmy,
Lecz w jakiś sposób bezecny,
Bo obliczony bezwiednie
W tak zwanej podświadomości
Na efekt cudzej zazdrości
Oraz korzyści powszednie;
O, gdyby pani umiała
Kochając najidealniej
Nie sądzić, że bez jej ciała
I "ekskluzywnej" sypialni
Byłbym stracony, zgubiony,
Chodziłbym błędny, strapiony,
I, że prócz pani na świecie
Na żadnej innej kobiecie
Nie znalazłbym tyle szczęścia
I takiej pełni posięścia,
I takiej upojnie - skwarnej
Rozkoszy (dość popularnej),
I że bez pani spojrzenia
Nie ma już dla mnie natchnienia,
I że bez pani rozkraczeń
W szał wpadnę chorych majaczeń!
Że bez przychylnych jej gestów
Zapadnę w nicość i próżnię,
I odtąd juz nie odróżnię
Chorejów od anapestów;
Gdyby się pani, powtarzam,
Zmieniła nieco w tym względzie,
A ja bym się nie rozmarzał
Przy seksualnym popędzie,
To stałaby się z nas para
Ach, najszczęśliwsza w Warszawie!
Może się pani postara?
Ja także trochę się wprawię.

Lecz list się dłuży. A przeto
Kończę. Nadziei mam mało.
Bo cóż by z nas pozostało,
Gdybym ja nie był poetą,
Nie dążył ku "ideałom",
A pani nie była kobietą
tak jednolitą i całą?

A zresztą... małoż to bywa
Na świecie różnych wypadków?
Może się jednak zmienimy?
Adieu, Madame. Bądź szczęśliwa,
Kiedy się znów zobaczymy?
P.S.
Ukłony dla pięknych pośladków


[[ bo mocno dość.
urzekło? zaintrygowało? dało do myślenia?
niesamowite. ]]

tak o niczym. żeby tylko.


znów choróbsko dopadło, nie dbam o siebie.
nocne wyjścia na papierosa w koszulce,
mało jem, głównie wstrętne kanapki,
czasem wypiję trochę alkoholu...
do tego tułanie się pociągami, które w połowie trasy mają zwyczaj wyłączać ogrzewanie i zapodawać schładzanie.
do tego spacery mroźne.
i już, bakterie jakieś się zalęgły...
więc gdzieś pomiedzy pracą a snem leżę pod kołdrą i piję imbir z miodem litrami.
i nawet papierosa ciężko zapalić...
jutro rozwiązanie umowy.
pojutrze z rańca wracam do siebie. ( do was. )
szukanie, pisanie, łażenie, telefony.
brr. już mnie przeraża ta wizja.
powinnam zacząć pakować graty wszelakie, zorganizować się jakoś, ogarnąć.
a dziś jeszcze zawita J. strasznie się cieszę, tak dawno jej nie widziałam. dobrze Cię będzie znów spotkać, Karmelowa Siostrzyco :)
i takie to wszystko jeszcze chwilami przelatujące przez palce, jeszcze umykające trochę.
jeszcze nie do końca ogarnięte.
i tylko nadzieja.
dostałam ostatnimi dniami smsa, że nadzieja to
"wiara w nielogiczny rozwój wypadków".
strasznie to za mną chodzi.
tak. bo wszystko, co teraz, istnieje jedynie w formie nadziei.
jakkolwiek strasznie by to nie brzmiało.
jeszcze parę "dzieńków" i już bardziej u siebie.
to ciekawe, jak bardzo ludzie postrzegają mnie jako mnie stamtąd, a nie stąd. z miasta w.
strasznie to fajne. jakby każdy widział, czuł, że ja tam należę.
dlatego wracam.
jej...
ciekawa jestem, tak bardzo ciekawa kolejnych tygodni, kolejnych miesięcy...
sobotnim porankiem zapakować się do reszty i być z powrotem.
później w plecak, co najważniejsze.
i na nocne pogaduchy do mojej K.
a dalej to już chyba trzeba zacząć kolejne rozdziały. życia.
bo cóż tu innego...

takie o niczym to pisanie.
bo i dzień taki o niczym.
właściwie taki do przespania albo przemilczenia.

wtorek, 24 lutego 2009


móc pozostawić w sobie te wszystkie czucia.

aż do kolejnego nie-nasycenia się.

środa, 18 lutego 2009


i gdzieś pomiędzy niemożliwością a szaleństwem
rozbijającym się o spojrzenia
zatopię się w tym-co-dziać-się-nie-ma-prawa
do granic możliwości.

[[ najpiękniej jak tylko umiem. ]]

wtorek, 17 lutego 2009

[ 'tak do tańczenia, gdzieś tam w środku.' ]


tak strasznie monotematycznie się teraz patrzy, że wręcz nie ma o czym pisać.
ale, rzekłabym, wypada w końcu.
tylko cóż tu pisać? kursuję sobie nieopatrznie między pracowniczym miastem w. a moim małym światkiem w mieście ł. i tak strasznie cudownie mija czas, że nic tylko się dać wchłonąć przez rzeczywistość. i tak mocno daję się wchłonąć, że jeszcze trochę i zniknę. stąd. już niebawem.
wiecie.
ciężko podejmować babilońskie decyzje. wybierać między pracą (pieniędzmi) a ludźmi.
ale na tyle jeszcze mnie we mnie, że zbyt długo się nie wahałam.
znaczy - wracam.
po podjęciu decyzji, po rozwiązaniu umowy lokatorskiej i dwóch tygodniach radości z decyzji dowiedziałam się, że chcą nam przedłużyć umowę w pracy. na kolejne miesiące.
na podjęcie ostatecznej decyzji miałam kilka godzin tak naprawdę.
mimo wątpliwości, choć tylko takiej jednej, malutkiej, delikatnej, nie było we mnie problemu - zrezygnowałam.
zbyt wiele ważności w moim mieście, zbyt wielu bliskich ludzi, by kolejne miesiące tak z dala od nich. za dużo czasu już bujałam się tylko przejazdami wśród najbliższych sobie. tu już przesiedziałam ze sobą, co przesiedzieć potrzebowałam. wcześniej wyjeździłam bardzo to, co potrzebowałam. a teraz chyba chciałabym spokojnie zabłąkać się tam, wśród swoich, jakoś dojść bardziej do siebie w codzienności, odkrywać powoli, po kawałku; nie rzucać się wciąż na głęboką wodę.
choć, nie powiem, dobrze, bardzo dobrze, zrobiły mi takie skoki, maleńkie niby, a wydające się chwilami ogromem. dużo, dużo się przepracowało. udało się - mam nadzieję ostatecznie - wyklarować parę spraw w sobie, ze sobą i bardzo to uspokoiło rzeczywistość. choć całe morze jeszcze do przerobienia, całe morze mnie samej. ale póki co sił starcza, a praca nieustannie wre.
i całość nowego roku zaskakująco niemożliwa i zaskakująco nie pozwalająca uwierzyć. bo przecież... 'można uwierzyć we wszystko, tylko nie w to, że jest tak, jak by się chciało'. pięknie jest. po prostu pięknie.
bo co tu więcej mówić...

sobota, 14 lutego 2009


moje małe egoistyczne chwile szczęścia.

znów.
intensywnie.

pięknie.

niedziela, 8 lutego 2009


jakże niesamowity spokój
rodzi
świadomość obecności.

i jakże niesamowitą niecierpliwość
rodzi
jej [obecności] brak.


sobota, 7 lutego 2009

' i'm trying hard not to be ashamed '


Dziś jest ten dzień wiosny, gdy w kolorowych fatałaszkach szłam do parku, tego z huśtawkami i kaczkami. Nieodłącznym elementem tego dnia i spaceru był walkman z nową wtedy Tracy Chapman. Szło się tak dobrze, bo takie jak dziś słońce i poczucie kolejnej wiosny życia. I tak idąc uśmiechałam się bardzo do tego wielkiego błękitu zawsze. A papieros się delikatnie tlił…

I dziś tak poszłam, nie było wprawdzie huśtawek, ani stawów, ale taki spokój słoneczny i uśmiech do nieba…
Tak dziś lekko, bo już więcej rozumiem, już mogę być spokojniejsza.
Już staram się wiedzieć.

Closer.

[Wciąż to słowo się nasuwa.]


Tak bardzo się czuję ze sobą ostatnio, jak nigdy. Pozwoliłam sobie na siebie, staram się dalej w to brnąć. Niesamowite uczucie, bo wszystko zaczyna się układać pozytywnie. Tyle zdarzeń drobnych, tyle zrozumień, tyle słów i spojrzeń. A dzięki temu ja bardziej wiem, bardziej rozumiem siebie.
I, wiecie, podjęłam decyzję – wracam. Nie dlatego, że tutaj jest źle; dlatego że tam jestem bardziej. Closer.
Nie pamiętam, kiedy tak łatwo podejmowało mi się jakiekolwiek decyzje. Strasznie fajne uczucie.

I wciąż uczę się mówić, zaczynam mówić, zdarza się nawet, że już się nie chowam tak bardzo i że udaje się nie uciekać.
Maksymalne skupienie na pracy nad sobą, cholernie to ważne wszystko.
Tyle ważności, tak mnóstwo ważności, a ja jeszcze względnie ogarniam.
Nie odkładam na później, raczej na bieżąco wchodzę w sytuacje, taka swoboda działania.
Patrzę uważnie i staram się rozgraniczać interpretacje od rzeczywistości.
Korepetycje z siebie.

dobrze mi.
uśmiecham się.
i nie trzeba więcej.

[[ „i`ll be alright” ]]

((ja wiem, może znów o tym samym, ale chyba potrzeba potwierdzania słowami rzeczywistości wygrywa.))


środa, 4 lutego 2009

przeczekać.


znów czuję się jak w szkole.
gdy każdy dzień był przeczekaniem.

przeczekaniem do przyszłości.
przeczekaniem do powrotu we własny świat,
do podróży w 'bardziej'.
przeczekaniem do nie-codzienności.

niedługo już wrócę.
niebawem już będę.
a nie tylko będę - bywać (jak teraz).

znów jak za czasów szkoły...

["a potem znów czekamy..."]

poniedziałek, 2 lutego 2009

postyczniowy post


jestem.
z przyczyn czysto technicznych musiałam chwilowo zaplątać się w rzeczywistości nie-wirtualnej.
ale już.

styczeń był cholernie dziwnym miesiącem.
takim wszystko na raz i wszystko inaczej.
wszystko się sypie i wszystko pęka.
wszystko znika.
wszystko się pojawia.

bardzo intensywna, bardzo dziwaczna wymiana tylu istotnych we mnie spraw.

to był miesiąc pod hasłem
"bo generalnie to jest mi zajebiście, tylko jakoś mi to nie idzie"...

hasełko, które odzwierciedla nad wyraz wiernie to, co we mnie.
bo wciąż było dobrze, tylko musiałam ogarnąć, poukładać, poszufladkować.
się, siebie, w sobie, ze sobą.

ale chyba już.

myślę, że począwszy od weekendu sprzed dwu tygodni, wiele się zmieniło.
uczymy się mówić.
uczymy się rozmawiać.
uczymy się być słuchani.

rozmawiamy.

wiecie, to dziwne, ale zaczęliśmy rozmawiać.
i to bywa wręcz fascynujące.
poruszanie tematów, powszechnie znanych jako 'tabu', choć przecież są tak ludzkie.
poruszanie siebie, rozdrabnianie do szpiku kości.
rozbijanie stereotypów, niczym sopli lodu, w drobny mak.

nauka słuchania siebie, słuchania i akceptowania.
zgadzam się na siebie, tak bardzo, jak chyba jeszcze nigdy.

już nie chcę chcieć.
już po prostu jestem.

ja.
- coraz bardziej - rozumiem.

to był intensywny miesiąc.
przeskoczyłam tak wiele, że aż ciężko to ogarnąć.

i wciąż pracuję.

życie ze sobą naprawdę - jest fascynujące.

zgadzam się, a to przynosi mi taką dziecięcą radochę z tego, jaka jestem.
wyrzucam coraz większymi kroczkami oszukiwanie siebie,
w czym chwilami byłam mistrzem.

patrzeć i obserwować,
sprawdzać czy potrzeby są rzeczywiście potrzebami,
czy chcenie jest naprawdę,
czy pragnienia się zgadzają...

i jak to tak wszystko poobserwować
to wszystko się tak jakoś prosto i płynnie łączy.
jeśli pozwolić, oczywiście.


chaotycznie i ciężko - ująć intensywność tych dwu tygodni w kilka marnych zdań.
bo jakże tu Yerba Party, przyjazd ludków z Lu. i z Łó., urodzinowe winko, pierwszy (na trzeźwo) w życiu kac,
filmy, rozmowy, setki, tony rozmów, spojrzenia, spacery i knajpy, koncerty i świty - jakże to wszystko opisać?

a tak bardzo chciałoby się przekazać Wam całą tę moją radość i spokój, który wyniknął.

bo, o ironio, wszyscy pytacie nagle, czy wszystko w porządku.

w jak największym!
jak najbardziej.
'coraz bardziej'.



wiecie, miałam tydzień temu taką chwilę...
gdy wszystko już skotłowało i skumulowało się aż do cna i ostatku.
gdy znienacka przerosło i miało wybuchnąć.
gdy dopadło bezgranicznie.
znienacka, nagle, w ułamku sekundy.

i to był moment, w którym mogłabym uciec, zniknąć, na już, na teraz, na zawsze.
moment, w którym wszystko wybuchło, upadło, roztrzaskało się.

a jednocześnie moment, w którym wszystko powstało, był krok do przodu i spokój.
bo nagle pojawiły się słowa, możliwość ich przekazania, i odrobinę wiary.

całość rozegrana w ciągu jednej krótkiej godziny, podczas której mogłam wszystko zniszczyć, albo pozwolić popłynąć i

doprowadzić do ogarnięcia i wynikającego z tego spokoju.

udało się.

i mogę teraz swobodnie powiedzieć, że jestem z siebie dumna, bo pierwszy raz w życiu naprawdę udało mi się opanować emocje,

paranoje, racjonalizmy, stereotypy [wszystko na raz] w wystarczająco krótkim czasie, by nie uciec.
chyba pierwszy raz tak naprawdę zależało mi na czymś do tego stopnia, że wiedziałam, że nie mogę pozwolić na zniknięcie.
i to jest fantastyczne!

a później przyszedł baaardzo długi weekend, spotkania, spotkania, mnóstwo spotkań.
w dużej mierze ze sobą.

spotkania oczywistości,
spotkania miejsc,
spotkania ludzi.

spotkania czynów, gestów i słów.

bardzo ważne to wszystko, bo takie po prostu.
dzięki temu udało się tak wiele przeskoczyć, tak wiele przepracować i pozwolić na siebie.
zadziwiające.

tak, chyba jestem szczęśliwa.

podejmuję samodzielnie decyzje, rozumiem, pracuję, rozmawiam, mam pozytywne relacje i dużo optymizmu w sobie. istnieję

bardziej w realu, niż kiedykolwiek dotąd, a jednocześnie wciąz potrafię rozpływać się w snach.
taki spokój i coraz większa pewność swojego świata.


***

a teraz jeszcze tylko jedna nowość...

w sobotni wieczór urządziliśmy sobie z w. mały rajd po ulubionych knajpkach w Ł.
Wszędzie tłoczno, nie do zniesienia, głośno, straszno. do tego stopnia, że czuło się nietrzeźwość od nieprzyswajalności otoczenia.

aż w końcu wylądowaliśmy w Lizard King, gdzie to właśnie odbywał się koncert.
koncert czegoś tak kosmicznego w polskich realiach, że aż niewiarygodnego.
sześcio- czy siedmioosobowa w składzie grupa ze Szczecina.
najpierw chwila zastanowienia, o co tu właściwie chodzi.
ale gdy już udało nam się dorwać skrawek wolnego siedliska, w całkiem przytulnym uboczu, to nie mogliśmy nazachwycać się
kapelą. idealnie dopracowane każde brzmienie, perfekcyjny głos wokalistki [i wokalistów], fantastyczna gra sceniczna. a przy całej spontaniczności i swobodzie robią w dodatku świetne show. kapela ludzi w naprawdę młodym wieku, którzy po prostu
wiedzą, co robią. ciężko powiedzieć cokolwiek o nurcie muzycznym.
ale całość daje naprawdę niezły efekt.
naprawdę polecam - gdyby ktokolwiek miał okazję wybrać się na koncert.
obawiam się tylko, że na polskiej scenie muzycznej pozostaną niezauważeni.



niestety nagrania są w kiepskiej jakości -
nie odzwierciedlają klimatu,
a przede wszystkim możliwości wokalno-muzycznych zespołu...

(polecam utwór 'Funkowa pieczeń' dostępny na stronie kapeli oraz 'Krem do paznokci' ;)