środa, 29 października 2008

i wiem, że znów będziecie myśleć, że jest smutno, źle i ciężko. bo ponoć tak mi się literki smutno zwykle układają pod paluchami. a to jakiś absurd. chodzę tak radosna i zadowolona z każdego dnia, że aż pytają dookoła "ale dlaczego??" a mnie po prostu dopadł błogi spokój, długo oczekiwany. i szwędacz mi się niebotyczny włączył. uwielbiam nocne miasta, łazić z słuchawkami w dobrych miejscach. zwłaszcza, gdy księżycowo. i dziś też tak troszku. i wczoraj z J. tak, to było niesamowicie dobre spotkanie. obie na dobrym etapie i pełne wiary. i taki dobry spacer. po prostu spotkanie i po prostu spacer. lubię rzeczy po prostu.
a dziś wróciłam i ugotowałam kalafiora, i zjedliśmy z M. kalafiora, wspominając, że P. go nie lubił... i to też było takie po prostu. i M. też pytał, dlaczego taka pogodna jestem wciąż. nie wiem. upragniony stan spokoju nadszedł. brak dylematów, niepokojów, brak wielu rzeczy, które latami zaprzątały mi głowę. więc po prostu się uśmiecham.
i czasem jeszcze taki telefon jak dziś, czy taki sms jak wczoraj... tak wiele wiary dają - samym faktem istnienia, obecności. i ta piękna muzyka, która niebawem zniknie... jestem do cna sentymentalna. jedną z pierwszych rzeczy, któe spakowałam wyjeżdżając z miasta Ł. były pudła ze starymi listami i pamiętnikami... nie muszę zaglądać, ale niech ze mną będą. ah, taki post o niczym. po prostu mam chwilę ciszy teraz i kawałek czasu dla siebie przed internetem... bo jeszcze... jeszcze poniedziałek...
tak, to było piękne popołudnie. gdy wróciłam z pracy, zostałam poczęstowana cudnie faszerowanymi pomidorami i całą resztą uroczego winnego obiadku, a później było wino, wino i muzyka, papierosy, pogaduchy i piękny śmiech nieustanny. a to wszystko stylizowane genialną muzyką, wpsomnieniami i nutką alkoholu w krwioobiegu...to był jeden z tych wieczorów nie do opisania w swej prostocie...


it was nothing to fear...

[wczorajszością z przystanku...]

idę wieczornym pustym miastem W. Thom York śpiewa przy tych cudnych dźwiękach prosto w moje uszy środkowe. idę i tak sobie myślę. myślę, że dobrze będzie za chwilę spotkać J. i myślę, że to bardzo smutne, że M. się wyprowadza. nie pamiętam, kiedy było tak przykro, to będzie wielki uszczerbek dla tutejszości. i tak sobie idę z lekką nutką smutku, który czuje się w gardle gdzieś niebezpiecznie. i już wiem, że niesamowicie dawno nie płakałam. że mój wrodzony optymizm mógłby czasem ulotnić się z mojej głowy.
i w tym całym przypływie myśli i tęsknot sennych piszę nawet do P. z zaproszeniem (miło, że wpadłeś). a chwilami robi się dziwnie niebezpiecznie w głowie. gdy tak zaczynam rozmyślać i pisać, i pisać także do tych Bliskich mi Istot...
...all I need...

***

i zaraz przyjedzie autobus. a ja w niego wsiądę i odjadę w centrum rozmaitości. i gdy wypowiem pierwsze słowo, gdy usłyszę pierwszy realny dźwięk, gdy głos delikatny w uszach zamilknie... znó nadejdzie słodka realna codzienność.

marzę o samotnych wieczorach.

niedziela, 26 października 2008

looks like mornig in your eyes

czerwone lampki u M.
cudna Norah Jones śpiewa mi 'Sunrise', taki pozytywny ten utwór, znudzić się nie może.

dobry jakiś dzionek.
imprezka udana, jak najbardziej.
troszkę zabawy, troszkę mojej ukochanej gorzkiej żołądkowej [i wspomnień z nią tyle... Kopaniec, Łosiobus, Czerwonołazienkowa... ah, to były piękne dni], papierosów, strzępek rozmów...
gdzieś jakiś brzdęk tłuczonych naczyń, tańce szaleńcze... slajdy z Indii, pogaduchy o podróżach... i podążając w stronę snu usłyszałam Manu Chao i lawina wspomnień letnich... ta sama ekipa, a tak inny czas.

a później telefon od Ł. jak dobrze słyszeć ten znajomy, dobry głos.
a później piękny sms, od B.
a później umówienie z J. na szuranie liścmi, na herbatkę karmelową.
a później słowa z W. przyjedź. pracuję. i o bliznach i likierze kawowym.

dobry wieczór.


jutro zaczynam pracę.

pstryk i już.

i już.

środa, 22 października 2008

lato.



szło się przed siebie...
widziało się...
polne ścieżki, deszcze, bagna...
wiejskie chaty i czarownice czerpiące wodę...
pięknie było.

bardzo lubię tę fotkę.


foto: P.

wtorek, 21 października 2008

ot tak


zadzwoniła dziś kobieta. jutro szkolenie. inna bajka. muszę zrobić małą wymianę garderoby, odłożyć na półkę wspomnień swe fatałaszki i przyodziać barwy wojownika codzienności... śmieszne to trochę. ale zaczynam też wiele widzieć.
i stałam się taka przyziemna. do bólu normalnieję. zamiast lataniu nad ziemią myślę o pracy czy szpinaku na obiad... zabawne. widzę siebie sprzed kilku lat, gdy jeszcze bawiłam się w podobną, choć inną rzeczywistość. bywało groźnie, gdy zatapiałam się na maksa w konkretach... zdarzało się przecież. teraz inaczej, wszystko inaczej. a jednak obserwuję nieustannie od miesięcy subtelny powolny powrót do swojego młodszego 'ja'.
piszę do W.
milczy. wiesz, W., słucham sobie, tak na dziś, "To nie był film"...
tęskno mi.
niebawem znów będzie Spotkanie. Spotkanie, na którym normalna Ja byłabym. ale zapewne znów nie będzie mnie. wybory. konsekwencje własnych wyborów. słów, spotkań, rozmów. niechcianych sytuacji.
straciłam Człowieka - straciłam Przyjaciela. niedawno.
czasem wspomnę. czasem zakłuje. ale nie pamiętam na co dzień.
żyję nowym życiem.
pierwszą nowością w dorosłości była samotna, świadomie samotna Droga.
a teraz odcięta, świadomie odcięta pępowina. pępowina wspomnień, przeszłości bliskiej, strat.
sztuka tracenia, pamiętam, rozmawialiśmy wiele z WB. o niej. bardzo wiele. na tym samym etapie Siebie napotkaliśmy swoje istnienia.
wiele dobroci, wiele słów, wiele milczenia. to, co było potrzebne wtedy - nadeszło. i odeszło wraz ze zmianami. było smutno, było źle. przywykam.
a dziś szwę
dałam się nad wyraz wiele. niewiele słów, wiele myśli ulotnych nieistotnych. długi dzień. dziwny dzień.
Ł. zrobił makaron ze szpinakiem. miło było zjeść ciepły posiłek.
a teraz muszę wybrać się na papierosa. i chyba zrobię sobie słodziutkie mocne kakao na dobry wieczór.


poniedziałek, 20 października 2008

poszłam na szkolenie. kiepsko.
znów zaczynam szukać pracy.
wkrótce trzeba uregulować opłaty.
dziwne uroki życia w mieście na własną rękę. ale czas poznania.
rozumiem. wracałam nieprzytomna z głodu, wpadłam jeszcze po zakupy...
te wszystkie autobusy, tramwaje, przystanki, ulice, latarnie... nocne miasto W.
a mnie się skończyły baterie i cicho w uszach się zrobiło, szum jedynie z rzeczywistości...
miałam straszliwą ochotę usłyszeć jedną z tych piosenek, które nie wiedzieć czemu mi się podobają...
A. zrobiła w domu pyszne ciasto marchewkowe. z czekoladową polewą.
mniamnioszek.
powoli przywykam, wtapiam się w tę tutejszość. choć najbliższe zmiany uspokoją troszkę emocje międzyludzkie. to dobrze. cenny spokój się zbliża (mam nadzieję).
myślę już o przywiezieniu swojego krakowskiego lustra i kolorowego dywaniku...
i jeszcze komputer trzeba będzie złożyć.
a póki co delektuję się latami nie słyszanym "something in the way"...

niedziela, 19 października 2008

na własną rękę

przestał wystarczać mi wspólny blog.
zacząć na własną rękę.
nowy etap w życiu.

kolejny nowy etap.

zmiana miejsca, zmiana otoczenia, zmiana środowiska.

zmiana celów i pragnień bieżących.

oczekiwań od rzeczywistości.

by się udało.

trzymajcie kciuki.
sobie - by się pisało;
Wam - by się dobrze czytało;
- życzę.

codzienność

***

wafle chałwowe i zielona herbata.
radiohead. wciąż radiohead odkrywam.

sms.
nieliczni - stają się obecnością.

myślę o ...
gdyby był tym, o kim myślę.
wielbiłabym do upojenia. za galerię cudu osobliwego
- mądrości, delikatności, obecności, czułości,...
jedynie dziękczynienie za istotę istnienia można.
przynosi tyle wiary.

zapomnienie.
coś tylko podtyka ulotność myśli pod półkule.


"zaciągam się tobą, chociaż nie palę...

w nicość popłynę po czerwonym winie..."


***


czas pisania. w głośnikach już coco rosie, przygodnie M. gotuje obiad. a ja się staram zamknąć w czterech, choć nieswoich, ścianach. czekam konstruktywizmu jutrzejszego. ludzie krążą po domu, snując się ostatkami sił z tygodnia imprezowego, starają powrócić do codzienności. a ja powoli kreuję w głowie pokój, powoli kreuję marzenia. mimo, iż wciąż niewiadomą jakakolwiek następna karta kalendarza. przeplatają się dwa światy, próbuję wybrać ten, którego teraz czas. pozostawiając jednoczeście furtkę niespalonych za sobą mostów. miasto W. jest dziwne, rządzi się innymi prawami. dobrze jedynie, że w całej tej swojej przewidywalnej nieznajomości da się z W. dogadać. tymczasem.
czerwone wino rozkosznie rozlewało się po ciele, wspólne obiady także na pochwałę zasłużyły. dobrze, że czasu rozrywki koniec się zbliża. potrzebuję normalności, poukładania jakiegoś, harmonogramu dnia i zmęczonych wieczorów. zasnąć z satysfakcją wypełnionej rzeczywistości. czytać wysokie obcasy przy kawie i papierosie. rozejrzeć się po własnym pokoju i mieć świadomość miejsca. nowy etap. ciekawość i strach powoli odchodzą. pozostaje słodka zmęczona codzienność. jak dobrze.

"a ja jestem, proszę pana, na zakręcie..."