Naszła mnie popołudniem przeogromna chcica na grapefruita. tak naprawdę grapefruity pokochałam spędzając wieczór u K. w Lublinie, gdy to po raz pierwszy wybierałam się w stronę Pogórza Dynowskiego. Zakupiłyśmy wtedy ogromnego soczystego grapefruita, a był koniec sierpnia, więc był przesmaczny. Z wielką radością patrzyłam jak K. delikatnie i subtelnie zjada owoc. Delektując się każdym kęsem, z błyskiem w oku. Później się dowiedziałam, że tylko przy specjalnych okazjach pozwala sobie na grapefruity. By nie spowszechniały, by nie straciły tego smaku niecodziennego. Spędziłyśmy wtedy godzinę nad rozmowami o niczym i delektowaniem się spływającym po dłoniach sokiem, upajając się każdą najmniejszą cząsteczką owoca.
I dziś naszła mnie ochota na taką chwilę zatopienia się w soczystości wymieszanej z Muzyką.
A później postanowiłam ugotować ziemniaki. Dawno nie czułam tego prostego smaku, który tak naprawdę też dość niedawno pokochałam. Gdy jeszcze rankiem budziło wielkie słońce, a ciemność próbowała nie wdzierać się zbyt wcześnie w rzeczywistość, wtedy jedliśmy dużo ziemniaków. Kosztowały niesamowite grosze, a taką radość sprawiały. Zwłaszcza, gdy nie trzeba ich było obierać. I grule jedliśmy z jajecznicą, albo z kefirem, albo tak same sobie o, po prostu. Zajrzałam także do źródeł, coby się nieco o nich więcej dowiedzieć i odnalazłam tam całą gamę wartości odżywczych. A przecież rok 2008 jest ustanowionym przez ONZ Rokiem Kartofla...
taki spożywczy post, ale zadziwia mnie prostota pewnych potraw i piękno ich składników.
smacznego ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz