i tak sobie myślałam, jak to siedzieliśmy tu z w. latem długi czas nie przejmując się niczym, a każdy leniwy dzień kończąc wyżerką nietypową i nocnym seansem filmowym, zaczynającym się niezmiennie od filmu Coenów. chipsy, milka truskawkowa lub jogurtowa, pepsi i dobre wina. straszliwie pozytywny czas, wiele się wydarzało wtedy w środku. wciąż jest etap przerabiania wielu rzeczy. ale niesamowicie to dobre, dobrze mi ze sobą, dobrze mi z ludźmi.
i te flashbacki wczorajsze. i w pracy, i te pociagowe.
przez całe to zamieszanie zapomniałam o zawzięciu śpiworu i karimaty w drogę, głowy na karku zabrakło przez chwilę ;)
i jestem w moim mieście, i gdy tu wracam, czuję się u siebie, faktycznie to moje miasto, co dopiero powoli odkrywam...
i właśnie zaczęły z nieba spadać białe płatki, płatki śniegu. dziwne. a szkoda, miałam nadzieję jutro udać się stopem w stronę C.
chwilami mam ochotę zakluć się tutaj na cały weekend i nie wychylać nosa z domu. ale obiecałam kilku osobom, że się pojawię. bardzo chcę, potrzebuję spotkać się z B.
dwumiesięczna niemal wymiana jedynie wirtualnych spostrzezeń i przytuleń potrzebuje potwierdzenia rzeczywistością. tęsknoty. jakby nie było, tęsknoty.
dziś od rana chaosu troszku przez wyjeżdżających, nieróbstwa sporo przez zapracowanych, a teraz przybyła zmęczona J.
zatopieni chwilowo w swoich cyberrealiach popijamy piwem radiohead między przerwami na papierosa...
jem świeży chleb z cudownym majonezem.
majonez jadam tylko tutaj.
i przypominam sobie jeszcze poprzedni weekend, najpiękniejszy w tym czasie kosmicznym.
cudownie i jeszcze lepiej było. choć nieprzytomność do granic następstwem.
bary, knajpy, gitary, śpiewanki, muzyka, ludzie, piwo, ... , ...
cztery dni wyjęte z życiorysu ;)
a oto kilka fotek z tamtejszości:
(nadzieją czy smutkiem?)
OdpowiedzUsuńkim żeś spod śniegu
oczekujący wiosny
skrawku zieleni