poniedziałek, 29 grudnia 2008

chwilowo dziwacznie. czekasz, cieszysz się. chcesz odpocząć wśród ludzi po nie zawsze pozytywnych chwilach w czterech ścianach w mieście w.
czekasz i wybierasz się, pakujesz manatki, jedziesz.. docierasz i jesteś. jest kilka osób, kilka jeszcze dojeżdza. cieszysz się, bo tak chciałeś ich spotkać. kilka drobnych, niewiele znaczących pogaduch, kilka przytuleń, kilka spojrzeń... i wszystko jest dobrze. i tylko nie ogarniasz tej zmiany energii miejsca. i tylko nie ogarniasz nadmiaru ludzi.

i tylko ty wiesz, ze nie tutaj teraz powinienes byc.

sobota, 27 grudnia 2008

w Domu.


nie ma to jak wrócić do Domu. dobrze po tej świąteczności, jakże pięknej, być znów tutaj. nieznana chyba przyczyna, dla której tak dobrze, razem nam tutaj, wszyscy, rodzinnie.
przedświątecznie też było pięknie. porannie śniadanko było - pyszniaste herbatki i bajaderki. a później już rodzinna Wigilia, śmiech dzieciaków, szaleństwo prezentowe, spotkania, wymiana zdań, obżarstwo na maksa, poranne kawy i ciasta... pięknie było i bardzo wesoło. spacer z dzieciakami na działce, choć mróz w oczy szczypał.
a później tylko krótka podróż powrotna do Ł., a zaraz znów w drogę. powoli zmykam już w kierunku pogórza dynowskiego, już powoli w kierunku imprezy wielodniowej sylwestrowej... ciekawam, jakże to w tym roku będzie się dziać.
choć stąd ciężko wyjeżdżać. tak mi tu dobrze z nimi, z całą tą kosmiczną rodziną. niesamowite, jak codzienność potrafi stworzyć piękną bliskość. chyba w każdej płaszczyźnie znamy się już wystarczająco dobrze, wiemy, czego po sobie spodziewać, jak reagować, gdzie tkwi problem, jakie zachowania, jakie wartości... cały ten czas, niekrótki wcale, jak na mój żywot, spędzony tu i ogrom wspólnych doświadczeń, jakby nie patrzeć, potrafiliśmy przeżyć najdziwaczniejsze sytuacje, spotkania, relacje, problemy, wątpliwości... i zawsze jakoś wychodzimy cało, bez urazy, bez skazy...
bo to wszystko tutaj jest tak po prostu, bez dywagacji, naturalnie; może dzięki temu jest tak dobrze...?
bliskość tutejsza jest niewiarygodnie ważną dla mnie sprawą, nie potrafię sobie wyobrazić swojego aktualnego życia bez tego, co tutaj. kształtują mnie -to miejsce, ci ludzie- bardzo intensywnie, i chyba w dobrym kierunku cały ten nasz mały światek idzie. wciąż nie mogę wyjść z zachwytu, że to wszystko trwa, pomimo i niezmiennie, od kilku już lat, trwa... i to jest piękne.

wtorek, 23 grudnia 2008

i właśnie wtedy też moja piękna M. wypowiedziała te słowa. słowa, które tak bardzo potrzebowałam usłyszeć od dwu lat, słowa, które dają wiarę i pewność własnych myśli, racjonalizmu, dają ogrom siły w walce 'o' i w walce 'z'.
cała moja M. głęboko wierząca w prawdę wypowiedzianych słów, z pełnią pewności i z totalną nieznajomością tematu...
i miała rację. ma rację. w każdym z tych słów ukryta jest prawda, której czasami nie umiałam sama przed sobą wypowiedzieć. albo która zadręczała mnie do bólu, z powodu swej rozbieżności z emocjonalizmem.
M., kochana M., jakże mogę Ci za to podziękować...

moje małe kobietki, przytulić Was pragnę świątecznie Wiedźmy :*

wigilia knajpiana...

...była zupełnie dziwnym klimatem. początkowo musiałam jeszcze odreagować całość ostatnich, dość dla mnie ciężkich dni, a następnie już wszystko się potoczyło. zadziwiło mnie niesamowicie to, w jak bardzo różnych stanach emocjonalnych odnalazłam tam dawno nie widzianych przyjaciół. z każdym w jakiś sposób próbowałam dzielić te stany, współtowarzyszyć, w pewnej formie współodczuwać. a właściwie po prostu być. ciągłe oscylowanie pomiędzy stanami otaczających mnie osób. pomiędzy euforiami a łzami i smutkiem. straszliwie męczący, choć mimo wszystko, dobry wieczór. dlatego jakoś tak ciężko było mi ogarnąć rzeczywistość i zamienić przynajmniej kilka słów z każdą bliską mi osobą... niestety nigdy nie ma takiej możliwości chyba. to kwestia priorytetów, stanów, ludzi, czego to kwestia...? wyborów pomiędzy bliskimi a bliższymi?, pomiędzy tymi zapłakanymi i smutnymi a tymi latającymi kilka centymetrów ponad ziemią? przerażało mnie generalnie troszkę to, że cały wieczór odbywał się 'pomiędzy'. że wciąż gdzieś ktoś coś, że człowiek czuje się zobowiązany bliskością do bycia. że trzeba dzielić siebie na setki bliskości, którymi żyje się na co dzień jedynie poprzez tęsknoty czy pojedyncze spotkania. jak można wszystkie te bliskości zmieścić w jednym wieczorze? i w pewnym momencie nadeszła rozmowa zupełnie neutralna i zupełnie nie obarczająca niczym, nikogo i niczego, taka po prostu. taka, jakiej trzeba było tego wieczoru. bez pocieszania, tłumaczeń, uśmiechów. i tak się cieszyłam, że w końcu mogę tak po prostu bez opowiadań i bez łez, bo zbyt wiele ciężkich rozmów, bolących słów, nieotartych policzków i chorobliwych spotkań ostatnio. bo wszystko ostatnio musi być takie przegadane, przerobione, przepracowane. jakby nic nie mogło sobie po prostu płynąć i po prostu samo swoją drogą iść... dlaczego każdy musi porządkować, układać i ogarniać? może inaczej - dlaczego każdy do porządków potrzebuje tysięcy słów?

piątek, 19 grudnia 2008


...gdy jesteśmy dla siebie jedynie interpretacjami o sobie.



czwartek, 18 grudnia 2008

kobiety


i wszystkie te piękne kobiety, piszące kobiety

zakluwają się teraz we własnym łóżku.
w muzyce i pisaniu.
w książkach i herbatach.
każda z nich chce uciekać.
każda odkłada obiad, wybiera papierosa.
każda obserwująca procesy i emocje.

jakże ważne są (wtedy) dla kobiet - kobiety.

wczoraj byłam nastolatką, która zaczynając tańczyć przy nieoswojonej jeszcze muzyce zapragnęła pójść na soulową imprezę, wytańczyć się i wyszaleć.
i co? została w domu próbując stworzyć (odtworzyć?) maleńką drobinkę bliskości dwu rozdrapanych dusz.

wciąż coś próbuję odtwarzać nie umiejąc się pożegnać z przeszłością. najgorsze są próby odtwarzania relacji, które to pochłaniają do cna, a nie mogą być efektywne.
bo jakże mogłyby być, gdy wszystko, co jest nam dane, dane nam jest na ten jeden konkretny etap...?

niedziela, 14 grudnia 2008

na tę chwilę.


powrócił film nagle, powrócił ten utwór.

'Closer' ze swoją przeraźliwą mocą i bólem.

chwilami jeszcze zahaczam o ostatni miesiąc.

ale jednak na wieczór tkwiące wziąć gdzieś tam w środku intensywnie radiohead.
i chyba standardowo 'karma police' i 'house of cards'.


Forget about your house of cards
And I'll do mine
...


"Pisanie jest procesem wzruszeń,
w którym bez wychodzenia z domu
można się zakochać, popaść w depresję,
żałować, płakać.
To wielkie przeżycia i ja ten stan uwielbiam.
Taka duchowa gimnastyka."

Zeruya Shalev


Usilnie całą nocą starałam się spać na plecach, co jednak jest ciężkim staraniem. Całe życie przespałam na brzuchu. Niestety w momencie problemów z kręgosłupem nie mogę sobie już na to pozwolić :( Trzeba się przyzwyczaić. M. powiedział mi kiedyś, że ludzie, którzy śpią na plecach, czują się bezpieczni i w zgodzie z miejscem, w którym zasypiają; są otwarci. Ciekawe, że tak bardzo utkwiło mi to w pamięci. A przy porannym kakao złapałam za Wysokie Obcasy. Wywiad z wyżej wymienioną pisarką, której książki zamierzam nabyć od momentu, w którym pierwszy raz zetknęłam się z cytatami jej twórczości. Urzekła mnie wtedy dość intensywnie. A dzisiejszy wywiad przypomniał jeszcze o potrzebie zabrania się za czytanie, które szalenie zaniedbałam. Kiedyś nie ruszałam się bez książek. Kiedyś nie byłam w stanie przeżyć dobrego dnia bez książki. A później zaczęłam prowadzić niestabilny tryb życia i tyle było z tej mojej fascynacji piśmiennictwem... Myślę, że czas powrócić powoli do dawnego stanu zaczytania.
Myślę, że twórczość tej izraelskiej pisarki mogłaby być ciekawą lekturą na początek, tematyka życia rodzinnego, wg mnie jednej z najważniejszych dziedzin życia, i jej sposób pisania wystarczająco mnie mobilizują. Chyba sprawię sobie prezent na Gwiazdkę :)
O jej książkach czytałam jedynie na kilku blogach, u osób, które swym sposobem pisania i odbioru rzeczywistości urzekły mnie, znienacka - przypadkiem bowiem trafiłam na ich miejsca w sieci.
Miłej spokojnej niedzieli, Kochani :)

sobota, 13 grudnia 2008

małe kobietki


I tak mi dobrze, że mam moje kobietki. Odzyskane po latach zatopienia w różnych drogach. Myślę, że taka przyjaźń, jak nasza zdarza się raz na milion lat świetlnych. Tak, wciąż chcę w to wierzyć.

Tydzień temu zaprosiłam do siebie C. Nie wiem, jak i dlaczego, bo to był czas silnego zamknięcia i milczenia. A jednak.
I to była cudowna noc. Czułam się znów jak te 5 lat temu, gdy potrafiłyśmy każdą chwilę ze sobą spędzać. Te wszystkie pogaduchy, uśmiechy, milczenia, to grzane wino z pomarańczą i ciastka, i film mocny. To wszystko było tylko nasze i tak bardzo dla nas. Późną nocą udało się zasnąć. Dobrze było czuć ciepło C., a rankiem mocno się przytulić. A później kakao do łóżka przyniosłam i cieszyłam się, że mogę zrobić jej naleśniki na śniadanko, tak jak sobie wymarzyła. Cała ta noc taka prosta i taka w tym piękna i swojska. Dziękuję, że mogłyśmy wrócić.

Kilka dni później napisała Mg. Mg pisze pięknie listy. Takie piękne w swej prostocie i szczerości. Czytałam wzruszona każde ze zdań, czując jak ona je wypowiada. Słysząc jej głos, czasem radosny, czasem delikatnie drżący i smutny lekko, ale tak doskonale rozumiem. Mg. Pisze o sprawach, które ja boję się jeszcze głośno wypowiedzieć, nawet sama dla siebie, bo zbyt straszne, gdy nie mogą zostać zrealizowane. Pisze o codzienności i marzeniach. O wszystkim, co mnie ostatnio dręczy, a co jest tak proste, gdy się o tym mówi. I tak codzienne w tym świecie. Zabawne, jak wielką niewiadomą dla niektórych z nas jest powszechna codzienność. Czytałam ją, czytałam z subtelnym poruszeniem dotykając każdego słowa, jakby tu była. Moja kochana Mg.

I wczoraj ponownie, M. i C. – przedarły się przez ten miejski ogrom i dotarły, zakupując po drodze wafelki i wino. Kawa M. w kubusiowym kubku, kanapki i sałatka, herbatka, wino i niekończące się słowa, nie kończące się wymiany zdań… Subtelny dotyk dłoni, przytulenie, stópki M. i ciepło nocy księżycowej. Po trudach śródnocnego kreowania przestrzeni sennej udało się zdrzemnąć na te parę godzin. I znów porannie musiały być naleśniki,
już chyba ku tradycji podążając. I szpinak dla C. Wiele przy tym radości. I te wszystkie dyskusje, smuteczki, te wszystkie małe radości dzielone na trzy.
I poranek, poranek pośniadaniowy tak uroczy. Gdy moje małe kobietki zakluły się kokonem pod kołderką, a ja nie mogłam inaczej, jak tylko złapać za aparat. One dwie, z całym swym pięknem w fiolecie kołderki na tle żółtej ściany.

Tak bardzo potrzeba mi na co dzień moich małych kobietek. Kobiety w życiu są niesamowicie ważne. Moje małe czarownice, znane nie od dziś, z pewnym już bagażem wspólnych doświadczeń, z dość intensywną znajomością odrębności. Bo każda z nas mieszka w innej bajce, bo każda poszła zupełnie różną drogą. A jednak powróciłyśmy, a jednak znów potrafimy spotkać się na małym sabacie i być dla siebie. Mimo wszystko.
Bez moich kobietek byłabym zupełnie innym człowiekiem. Mają niesamowity wkład w tworzenie mojej osobowości. Od tamtych lat...
Dziękuję Wam, Czarodziejki :*



środa, 10 grudnia 2008

nie bać się krzyczeć
rozkradać kawałki świata
obnażać rzeczywistość do obłędu
-
może wtedy nie odczuwałoby się bólu.

czas powrotu

Ulubionym momentem w ciągu dnia jest chyba moment powrotu z pracy. Gdy mogę spokojnie iść wsłuchana w muzykę i w siebie powolnym spacerkiem te półtora kilometra, patrzeć w księżyc, który dziś, już widać, małymi kroczkami zbliża się do pełni, patrzeć i obserwować. Delektując się każdym krokiem i próbując ogarnąć natłok myśli. Zawsze z uśmiechu iskierką.
Idę i mam wrażenie, że widzę siebie z oddali. Jakbym widziała tę dziewczynę w filmie. Dziewczynę, która troszkę nieobecnym wzrokiem przegląda rzeczywistość, jak książkę z obrazkami. Dziewczynę, która w dżinsach i szarym płaszczyku podąża w stronę stabilności własnego świata, próbując wtopić się w jego normy.
I tak sobie idę i jest to dobre. Dziś się tak cieszę jakoś w sobie, pomimo drobinki smutku i rozczarowania własnymi pragnieniami.
Ale dziś się cieszę, bo kubeł zimnej wody spadł mi znów na głowę i teraz mogę powoli odkładać na półkę wspomnień ostatni miesiąc, starając się powrócić do żywych.
Chciałoby się dziś pójść do knajpki i przy małym piwie z sokiem imbirowym posiedzieć patrząc przez okno i zapisując luźne myśli. Chciałoby się spotkać z przyjaciółką, odpowiedzieć na wszystkie listy, które miesiąc czekając w skrzynce odbiorczej i może nawet troszkę potańczyć.
To właśnie tak we mnie, gdy czas powrotu.
A później otwieram drzwi domu, przekraczam próg i pstryk – zanika cały ten cud. Zawsze tak było. Czas spacerów jest moim świętym czasem.

wtorek, 9 grudnia 2008

Tak właśnie kończą się smutne baśnie.


Mówił wiele o snach i baśniach, o rzeczywistości i surrealizmie.
Opowiadał o tych chwilach, w których nie radził sobie z wizjami i baśniami.
Z czarnymi scenariuszami przeplatanymi jaskrawością barw.
O dręczących go snach i marzeniach, które (nie umiejąc pogodzić się z brakiem ich realizacji) wcielił sobie w upojną wizję tego świata.
Człowiek kreował całość swego realu wedle potrzeb, choć niezgodnie z otaczającą go rzeczywistością.
Istnieje bowiem tylko cienka granica, cienka linia, po której wciąż się snujemy biegnąc w stronę swego celu.
Nietrudno ją przekroczyć. Najtrudniej powrócić spoza niej.
Mętlik ferii barw śnionych i koszmarów rzeczywistości staje się niebezpieczny.
Moment, w którym czar pryska jest jednocześnie zalążkiem ogromu pracy nad nieporozumieniem umysłu i nad powrotem do świata żywych.
Dlaczego nie pozwalają mi żyć wedle marzeń? – bulwersował się.
Chciałby już na zawsze pozostać w tym błogostanie, gdzie życie biegnie krętymi, lecz prawidłowymi torami, a nadzieja nigdy nie zostaje zagubiona.
Wiara w ten drogocenny świat jest idealna do momentu, w którym nie zamieszasz w nią drugiego człowieka – powiedział.
Inaczej czar pryska.
Bo nagle ktoś głośno wypowie słowo, postawi krok.
Niszcząc fantazje. Burząc tak długo budowany zamek obronny.
Tak właśnie kończą się smutne baśnie.

Naszła mnie popołudniem przeogromna chcica na grapefruita. tak naprawdę grapefruity pokochałam spędzając wieczór u K. w Lublinie, gdy to po raz pierwszy wybierałam się w stronę Pogórza Dynowskiego. Zakupiłyśmy wtedy ogromnego soczystego grapefruita, a był koniec sierpnia, więc był przesmaczny. Z wielką radością patrzyłam jak K. delikatnie i subtelnie zjada owoc. Delektując się każdym kęsem, z błyskiem w oku. Później się dowiedziałam, że tylko przy specjalnych okazjach pozwala sobie na grapefruity. By nie spowszechniały, by nie straciły tego smaku niecodziennego. Spędziłyśmy wtedy godzinę nad rozmowami o niczym i delektowaniem się spływającym po dłoniach sokiem, upajając się każdą najmniejszą cząsteczką owoca.
I dziś naszła mnie ochota na taką chwilę zatopienia się w soczystości wymieszanej z Muzyką.
A później postanowiłam ugotować ziemniaki. Dawno nie czułam tego prostego smaku, który tak naprawdę też dość niedawno pokochałam. Gdy jeszcze rankiem budziło wielkie słońce, a ciemność próbowała nie wdzierać się zbyt wcześnie w rzeczywistość, wtedy jedliśmy dużo ziemniaków. Kosztowały niesamowite grosze, a taką radość sprawiały. Zwłaszcza, gdy nie trzeba ich było obierać. I grule jedliśmy z jajecznicą, albo z kefirem, albo tak same sobie o, po prostu. Zajrzałam także do źródeł, coby się nieco o nich więcej dowiedzieć i odnalazłam tam całą gamę wartości odżywczych. A przecież rok 2008 jest ustanowionym przez ONZ Rokiem Kartofla...
taki spożywczy post, ale zadziwia mnie prostota pewnych potraw i piękno ich składników.
smacznego ;)

niedziela, 7 grudnia 2008

pamiętam, jak jeszcze niedawno pisałam, że chyba płakać już nie umieć. a teraz chyba wypłakuję cały tamten i ten czas. jedno słowo, jeden obraz, jeden dźwięk i potrafię się rozkleić do cna. jeden telefon. pobudzenie wszelkich możliwych czułych punktów. pobudzenie wyobraźni. projekcje umysłu. ukazanie wszystkich smutków, radości, bólów, lęków i marzeń. wszystko się dzieje. i wszystko, co się dzieje, jest dobre. tylko projekcje własnego umysłu potrafią człowieka zrujnować. tak myślę. mój własny umysł potrafi płatać mi bardzo ciężkie figle, wyobraźnia doprowadzić do pasji, a projekcje rozłożyć cały dzień na cząsteczki melancholii. rozdarcie na strzępki każdego kroku, który intensywnie się budowało tygodniami.
mam wrażenie, że wszystko, co teraz robię. że każdy mój teraz krok jest tylko zaspokojeniem swoich racjonalizmów. że to, co teraz jest próbą zrealizowania punktów z mojego 'ja' racjonalnego.
mam wrażenie, że wszystko, co teraz robię jest tylko powolną i mozolną drogą do powrotu. powrotu do tego, co zaczęło się w 2006 r.
chciałabym wierzyć, że tak jest. chciałabym wierzyć, że wszystkie te wypowiedziane głośno zdania o małej J., o D. i o M. będą miały kiedyś szansę realizacji. realizacji zdrowej, mądrej i dojrzałej. że to, co kiedyś było nieudaną próbą spełnienia marzeń, Drogi i siebie, stanie się dobrą codziennością o naturalnym kolorycie szarości przeplatanej intensywnie tęczą.
chciałabym w to wierzyć całym swoim jestestwem.
ale są jedynie chwile, gdy z zapartym tchem zaczynam wierzyć i wtedy dostaję kopniaka od rzeczywistości, i słyszę szepty mówiące tylko 'weź się w garść, twoje marzenia nie mają racji bytu, ogarnij się dziewczyno!'
i pełna szaleńczych wspomnień o marzeniach wracam do rzeczywistości.
oczywiście do momentu, w którym nie najdzie mnie chorobliwa myśl, którą podsuwa mi emocjonalizm szepczący 'rzuć to, jedź Tam, bądź tam, gdzie twoje miejsce, bądź z tymi, z którymi jesteś związana, bądź z tymi, z którymi czujesz się bezpiecznie i na swoim miejscu. bądź Tam i nie bój się. nie rezygnuj z walki, po prostu łap stopa i bądź.'
nienawidzę projekcji umysłu, prowadzą do obsesji.
znów czasem mam problem z rozróżnieniem rzeczywistości od snów. jak sprzed paru lat, życie koło zatacza.
znów intuicjonizm stoi na rozdrożu i nie wie, czy ma podążać za racjonalizmem czy emocjonalizmem.

madison county

Przeraźliwie znów boli kręgosłup. Wczorajsza Ikea i dzisiejsza praca. Składaliśmy z Ł. od rana szafę. Szafa była jednak tak nieogarnięta, że udało się nam stworzyć jedynie niewielką komódkę z dwoma szufladami i półeczką. Robię pranie, sprzątam kuchnię, słucham muzyki filmowej i próbuję odsunąć myśli od obejrzanych ostatnio filmów. Trafiają się obyczajowe lub melodramaty. Na każdym niemalże oczywiście się rozklejam. Wczorajszością wieczorną, po równie niewdzięcznym dniu technicznych spraw, zapodałam sobie jeden z cięższych i z piękniejszych tworów - powstały w 95 r. obraz Clinta Eastwood`a "Co się zdarzyło w Madison County". Film już kultowy, stał się niesamowicie wyrazistym symbolem dla wielu kobiet, jest dziełem, które urzeka kobiety do łez, niesamowicie oddając całą o nich prawdę. Patrzę na tę kobietę i widzę siebie. Siebie i setki innych kobiet. Dokonujących takich właśnie wyborów, wydawałoby się zupełnie nieracjonalnych, zupełnie nie podążających za ich uczuciami. Widzę tę cudowną Meryl Streep i rozumiem każdy jej krok, każde jej słowo, gest, spojrzenie. Doskonale czuję ruch dłoni okrywającej drgające usta, chłód jej drżącego głosu i suchość wypowiedzi, jej słone policzki i chwilę uniesienia, które staje się gorzkie na skutek tkwiącej wewnątrz wizji przyszłości. A ja patrzę i wiem, że zachowuję się identycznie, w ten sam sposób wyrażam myśli, emocje; te same gesty czynię w pewnych momentach. Też odwracam głowę, też bezsilność powoduje chłód i oziębłość. Także wizja konsekwencji chwil spontanicznych uniesień napawa strachem do koszmarnego stopnia rezygnacji z radości dosadnie czystej. I choćbym jeszcze dwadzieścia razy widziała ten film, zawsze będę miała słone policzki i spuchnięte do bólu oczy, zawsze będę widziała tam siebie. I tylko z każdym kolejnym razem odkrywam wcześniej nie zauważone szczegóły. A jednak sam odbiór i reakcje na konkretne momenty są niezmienne. W żadnym filmie kobieta i jej logika nie są tak dokładnie ukazane, nie ma tej dosadności i jasności sposobu i wyrazu myśli. Dla niejednej z nas film jest najważniejszym obrazem, niejedna z nas musi pokazać go swemu mężczyźnie, by zrozumiał. Niesamowite, kultowe już dla mnie dzieło.


sobota, 6 grudnia 2008

mam wam tyle do powiedzenia, a jednak milczenie wygrywa. wszelkie słowa tkwią niewzruszenie gdzieś między krtanią a ustami i nie są w stanie pokonać żadnego oporu.
przepraszam, że się nie odzywam, zniknęłam, nie odpowiadam na smsy, maile...
czas milczenia niezrównany, wybaczcie.

czwartek, 4 grudnia 2008

chciałabym zasnąć dziś nago obok mężczyzny,
z którym łączy mnie burza rozmaitych uczuć
i ogrom doświadczeń.
po prostu zasnąć na jego ramieniu.

środa, 3 grudnia 2008

'Zadośćuczynienie'

znów dziś spotkała mnie niewiarygodna historia zekranizowana cudnie. piękny, choć smutny film. a ja jak zwykle rozklejam się i łkam sobie po cichutku, rozpadam w sobie, bo każda historia we mnie zostaje, bo każdy gest czy słowo w filmie tak emocjonalnie odbieram. bo do każdej historii się przywiązuję, niejedna jest w jakiś kosmiczny sposób o mnie i odbieram intensywnie poszczególne jej cząsteczki. uczę się z nich, nabierając jak najwięcej, zapamiętując, bardziej emocjonalnie, sytuacje, słowa, odczucia towarzyszące bohaterom... tak mocne filmy, tak silne ostatnio oglądam, a później nie mogę się ogarnąć i w sobie pozbierać. eh...

wtorek, 2 grudnia 2008


rozpadam się na kawałki.

[NIE KAŻ MI WALCZYĆ Z BEZSILNOśCIĄ]

poniedziałek, 1 grudnia 2008

2 dni temu oglądałam "apartament".
i był to film, którego właśnie wtedy niesamowicie potrzebowałam.
a teraz bezlitośnie wsysa mnie w swój klimat...
zaczął się nowy tydzień. zaczął się chyba dobry tydzień. z nową energią po weekendzie i poukładaniem względnym.
w poprzednim był permanentny dół, muzyka, cztery ściany i słone policzki przeplatane tekilą.
dziś jakoś normalny dzień w pracy, było dobrze. później musiałam w końcu zabrać się za uzupełnienie pustek w lodówce, czyli zakupy w markecie [brr].
a wieczorkiem dostałam pierwszą w życiu normalną wypłatę. od razu dokonałam opłacenia zaległości finansowych. rozpaliłam w piecu i mam już czas dla siebie. muzyka. karmi- poema di cafe. i chałwa. życie bywa urocze, gdy można delektować się takimi chwilami.
troszku czasu upłynęło, wielogodzinne rozmowy z domowym Ł., telefony piękne z B., drugim Ł. i P., maile... to wszystko jakoś pozwoliło lekko powrócić do świata optymizmu własnego. ale przede wszystkim poukładać sobie coś, co zostało zaburzone dziwnym zbiegiem niewiadomoczego weekendem sprzed tygodnia.
zatapiam się w muzyce. od rana katuję soundtracki z 'apartamentu' i 'million dollar hotel'. tak przecudne, tak na Teraz, tak na obecny stan umysłu.
i znów potwierdziła się moja teoria, że po prostu trzeba się wypłakać w czterech ścianach przy muzyce. i kilku krótkich telefonach potwierdzających Obecność. musi być czas na porządki, ścieranie kurzu, układanie w szufladkach, wyrzucanie śmieci. i ten czas trzeba odchorować jak każde inne przeziębienie. dać mu się ponieść, bo inaczej ugniecie aż do wysokiej gorączki. a później nastanie grypa i powikłania.
to był skrawek czasu jakby wycięty sprzed niemalże roku. z ostatniego stycznia ciężkiego.
kiedy to się dużo pisało i dużo płakało patrząc w księżyc lub spacery z Królikiem-Zawieszką...
taki zupełnie inny świat.
jest Teraz. i jest Dobrze.
i jakieś tam marzenia, jakieś tam plany, jakieś tam zamierzenia. i minimalne oczekiwania od życia. i ogromne oczekiwania od siebie.
jest rozwój, jest dzianie się, jest realizacja.
wszystko zmierza w dobrą stronę.
wątpliwości dotykają obszarów zbyt głębokich i zbyt niepewnych, by za nimi (obszarami) podążać...
ja i tak swoje wiem.
choć i tak zapewne będę zawiedziona, gdy za czterdzieści lat spojrzę w tę tutaj chwilę i przekonam się, że to moje 'wiedzenie' wcale nie zostało uskutecznione.
i wtedy będzie mi troszkę smutno.
ale, jak to ładnie wczoraj powiedział P.:
"ty po prostu jesteś L. i sobie ułożysz tak, że ho ho"
;)
miłego tygodnia, Kochani :*

środa, 26 listopada 2008

refleksje K.


znienacka odezwał się K.
zapytał o studia.
chciał porozmawiać o swoich refleksjach, które nasunęły mu pewne fotografie.

ja też, gdy na nie patrzę uśmiecham się smutno. w tych ludziach widzę siebie na pierwszych zlotach.

w tych ludziach widzę swój entuzjazm głodny spotkań i spojrzeń takich jak tylko tam można znależć.
i jeszcze ta kolorzasta zwiewność…

znów wspominam swą młodość….
[to, o czym tamten wiersz twój, w., wciąż pamiętam]

i K. mówi, że też patrzy na nich i nasunęły mu się te same myśli.
my dawniej.
ja dawniej.

tyle, że ja patrzę na to z sentymentalizmem smutnym.
a K. powiedział tylko ‘zmiany podążają w dobrą stronę. zaufaj intuicji’.

i przypomniał mi ważne rzeczy, o których w chwilach wątpliwości człek nie pamięta.

ostatnio często zdarza mi się dostawać w idealnym momencie słowa, gesty, czyny,… których w tymże momencie potrzebuję najbardziej.

życie i tak wciąż jest niesamowite.


Zbyt wiele się wydarzyło, choć nie w realu, by przejść swobodnie obok. Natłok ważnych rozmów w tak krótkim czasie. Chwila, w której przysiadłam się do B. podpierającego ścianę musiała zaowocować mądrością. Dołączył także Ł., no i moja K. Znienacka potoczyła się istotna rozmowa. A była o tyle ciekawa, że żadne zdanie nie padło wprost, operowaliśmy takimi sformułowaniami, dzięki którym można powiedzieć wszystko, a nikt się nie krępuje. Mimo to wtłoczyłam się głęboko w zapamiętane strzępki zdań… Temat, który tak często poruszany nie odsłonił nigdy przede mną tego oblicza.

Nie wolno zakochiwać się w samotności. Samotność kochana przez człowieka oddala go od istoty życia w Miłości.
Samotność może stać się [nieświadomie] priorytetem.
Trzeba dbać o bliskość relacji. Trzeba dbać zarówno o ducha, jak i o ciało.
Inaczej przyjdzie moment, w którym nie dopuścimy do siebie Człowieka.
Bo Samotność okazuje się być niezastąpionym partnerem, który potrafi podarować nad wyraz wiele szczęścia.
Ale człowiekowi nie wolno się w tym zatapiać.

I śródnocne łzy staczające się bezwiednie po policzku. Gdy nic się nie dzieje, a mimo to jest tak straszliwie źle.
Istnieje coś, co nie pozwala zapomnieć. Coś, co nie pozwala się odciąć, coś co połączyło nierozerwalnie. Jakaś niewidzialna pępowina, która syjamską bliźniaczość
zaszczepiła w pokrewnych duszach. Trwać będzie tak latami, jak trwało do tej pory.
Jak na huśtawce toczy się los. Skrajności, w które człowiek jest w stanie popaść chyba nigdy nie przestaną dziwić.

Stan, w którym człowieka rozrywa ból na strzępy owocuje potrzebami rozmaitymi. Od konieczności wtulenia się i zwinięcia w kulkę, aż po upojenie winem. Oscylować tak może człowiek miesiącami. Odkrywanie nowych znaczeń, odkrywanie nieznanych rzeczywistości. Choć wydawałoby się, że już wszystko za nim…






















dziś jestem jak tamtej zimy…


wierzymy

A może tylko nam się zdaje
sł. i muz.: Waldemar Chyliński

Wśród ciszy tej co gdzieś w nas śpi
A może tylko nam się zdaje
Budzi się on wielebny krzyk
I ból co rośnie razem z płaczem

    Wierzymy w każdą miłość
    Nocy i dnia
    Wierzymy w każdy ranek
    I każdy wieczór
    Wierzymy w każdą prawdę
    Gdy trzeba spać
    Wierzymy w byle co by nie czuć

Nad głową noc a noc jak koń
I niepokoju tyle we mnie
Gdzieś leci świat gdzieś pędzi dom
Ktoś bliski znika mi bezwiednie

Gdy ręką dnia dotykasz chmur
A może tylko ci się zdaje
Myślisz że w nocy to nie był ból
Nie krzyk nad twoim małym krajem

wtorek, 25 listopada 2008

na starych fotografiach...

patrzę na stare zdjęcia. widzę szczęśliwą dziewczynę w zwiewnych ciuszkach. i często z kwiatami we włosach. długich pięknych włosach. i widzę radość życia w tych kolorach, co ma na sobie. oczy zawsze uśmiechnięte. oczy pełne miłości. czasem jedynie z tęsknotą patrzące w dal lub nutką delikatnego gniewu czy smutku. widzę dziewczynę, której każdy odcień ukazuje spełnienie.
spełnienie marzeń, spełnienie siebie, spełnienie miłości. wypełniona po brzegi. wspomnieniami kolorowymi, marzeniami o domu i drogą w stópkach odciśniętą. błysk oczu i wtedy, gdy smutek. subtelność przebijająca spod powłoki hardości.
widzę szczęśliwą dziewczynę...


tak wiele się zmieniło. czuję, jak bardzo się zmieniam. w każdej płaszczyźnie. dojrzewam wciąż. a jednak, widzę także tę samą dokładnie osóbkę. z tymi samymi pragnieniami i z tym samym optymizmem. z takimi samymi smutkami.
czasem długo nie widziani znajomi pytają stwierdzeniem "ty się chyba w ogóle nie zmieniasz...?"

a ja wiem.
bo, przecież poza codziennością, realem zewnętrznym, nie ma zmian. jest jakby więcej mnie. więcej pomysłów, ścieżek, doświadczeń. więcej uśmiechów i więcej łez. wzmacniam jedynie siebie tamtą kolejnymi dniami.

niezmiennie uwielbiam kawę
.
nadal chabry, fiołki i żółte tulipany wydają się być najpiękniejsze.
a smak Drum-a zachwyca bezustannie.

mój do bólu wrośnięty sentymentalizm wciąż nie pozwala wyjąć z torby zdjęć najbliższych.
teraz także kocham budzić się przy Trójce.

popijać dzbankami herbaty księżycowe noce, paląc papierosy przy świecach i pamiętniku.
zamykać się w czterech ścianach i patrzeć na ich cudne kolory. zasypiać obok Przyjaciela.
niezmiennie Wysokie Obcasy są obowiązkową lekturą podczas sobotniej kawy. ...

i tych 'niezmiennie, wciąż, nadal...' można by wymienić setki.

dlaczego zatem, patrząc na te dawne fotografie pojawia się nutka sentymentalnego smutku...?





... a jutro znowu pójdziemy nad rzekę


piątek, 21 listopada 2008

'just because the sky... it was good friday...'

w pociągu było tłoczno. bardzo tłoczno, a później wieczorne pustki na trasie. i zaskakująco nieposkładane myśli o wszystkim i o niczym. przypomnienie wielu momentów z różnych pułek życia.
i tak sobie myślałam, jak to siedzieliśmy tu z w. latem długi czas nie przejmując się niczym, a każdy leniwy dzień kończąc wyżerką nietypową i nocnym seansem filmowym, zaczynającym się niezmiennie od filmu Coenów. chipsy, milka truskawkowa lub jogurtowa, pepsi i dobre wina. straszliwie pozytywny czas, wiele się wydarzało wtedy w środku. wciąż jest etap przerabiania wielu rzeczy. ale niesamowicie to dobre, dobrze mi ze sobą, dobrze mi z ludźmi.
i te flashbacki wczorajsze. i w pracy, i te pociagowe.
przez całe to zamieszanie zapomniałam o zawzięciu śpiworu i karimaty w drogę, głowy na karku zabrakło przez chwilę ;)
i jestem w moim mieście, i gdy tu wracam, czuję się u siebie, faktycznie to moje miasto, co dopiero powoli odkrywam...
i właśnie zaczęły z nieba spadać białe płatki, płatki śniegu. dziwne. a szkoda, miałam nadzieję jutro udać się stopem w stronę C.
chwilami mam ochotę zakluć się tutaj na cały weekend i nie wychylać nosa z domu. ale obiecałam kilku osobom, że się pojawię. bardzo chcę, potrzebuję spotkać się z B.
dwumiesięczna niemal wymiana jedynie wirtualnych spostrzezeń i przytuleń potrzebuje potwierdzenia rzeczywistością. tęsknoty. jakby nie było, tęsknoty.
dziś od rana chaosu troszku przez wyjeżdżających, nieróbstwa sporo przez zapracowanych, a teraz przybyła zmęczona J.
zatopieni chwilowo w swoich cyberrealiach popijamy piwem radiohead między przerwami na papierosa...
jem świeży chleb z cudownym majonezem.
majonez jadam tylko tutaj.
i przypominam sobie jeszcze poprzedni weekend, najpiękniejszy w tym czasie kosmicznym.
cudownie i jeszcze lepiej było. choć nieprzytomność do granic następstwem.
bary, knajpy, gitary, śpiewanki, muzyka, ludzie, piwo, ... , ...
cztery dni wyjęte z życiorysu ;)
a oto kilka fotek z tamtejszości:








[foto: G.]

poniedziałek, 17 listopada 2008

dialog

miałem dzis dziwny spacer
[...]
nie sądziłem że istnieje taka samotność
a jeszcze bardziej że jestem w stanie w niej istnieć
 

samotność jest zajebista.


fakt, to największa wolność jaką znam...
 

moja tez jest różna. ale ja ją lubię.
znamy sie od małego
i naprwade zdążyłyśmy się polubić.

 
 i frunę....
tak, w sumie to jest dobrze
nic nie muszę
mogę wszystko



to prawda.
samotność jest fajna. oswojona.
zwłaszcza jak wpada jedynie wieczorami na kawę albo złapie cię za rękę na spacerze jesienno wiosennym
wtedy jest nad wyraz urocza
  
[...] 

ale dobrze jest.
:)  
nie chcę myśleć.
nie ma o czym.

jest świat w głowie ze wspomnień marzeń planów i Bycia złożony.
jest życie.


M. skończył malować.

właśnie umyłam podłogę w swoim pokoju.

zadziwiającym zbiegiem losu w moim nowym pokoju mam kolory identyczne, jak w starym dobrym nastoletnim pokoju. niesamowite. 
kochałam tamten pokój.

a teraz tu się dzieje nowe życie, a kolory będą przypominać o tamtejszości...



w pracy dziś wysiadł prąd. wyszliśmy o 15.
zabawne.
 

i znów uświadamiam sobie, że jedynymi ludźmi, których mogę być pewna, i jedynymi ludźmi, z którymi lubię i umiem mieszkać są a. i w.
i to też jest rewelacyjne. 



choć w pracy wciąż czułam się, jak na lekkiej nietrzeźwości, skupienie na każdej literce, liczbie...
masakra. 

dochodzę do siebie. karmi, morele suszone i powoli już nadchodzące zmęczenie.
pracochłonny dobry dzień z niespodziankami :)


pojutrze będzie K.
strasznie mnie to cieszy.

a w kolejny weekend już spotkam B. i Ł. 
przeraźliwie pozytywne wizje najbliższych dni prostej codzienności.


wiecie, myślałam, że już wyrosłam z knajpianych klimatów mojego miasta.
jednak te stare dobre gitarowe noce są niezastąpione. 
brakowało mi tego, choć nie wiedziałam.

i spacery z w. takie o niczym spacery.

fajnie mieć rodzinę.

dobrej nocy :*

środa, 12 listopada 2008

jestem

powracam powoli do Tego Tutaj świata, kołyszącego się między zapachem świeżo mielonej kawy o poranku leśnym a księżycem pełnym niczym 'bułka w ciąży' [jak to mawiałam malutka ja] zaglądającym subtelnie w przestrzenie własnych wieczorów, między uśmiechem zakotwiczonym w autobusie a zakupem świeżej pietruszki do surówki, między jednym dźwiękiem muzyki a kolejnym łykiem herbaty...
powracam powoli do Tego Tutaj świata.
znów uderzające koleje losu, zaskakujące na każdym kroku wyobrażenie o rzeczywistości.
śmiałabym, śmiałabym się w niebogłosy. dawien dawno...
znika strach i znika niepokój. pozostają słodkie wspomnienia promieni słońca przebijających się przez najgłębsze zakamarki, okalających najciemniejsze i najbardziej zziębnięte rejony...
i upragniona codzienność.

ps dla G.: Kochanie, dziękuję za cudownego smska, niesamowicie dużo wiary podarowałaś w to, co Tutaj. i trzymam kciuki za Twoje smuteczki. i liczę na spotkanie, mimo wszelkich, niesłusznych (a jakże!) dylematów Twoich! całuję Cię i przytulam na lepsze dzionki :*

wtorek, 11 listopada 2008

myśli skołtunione


foto: P.

niedziela, 9 listopada 2008

it was nothing to fear and nothing to doubt


zbiegam w dół ścieżką zboczem wzgórza bieszczadzkiego. zbiegam i przystaję. wyciągam w górę ręce powoli i subtelnie przeciągając się. uśmiech nie przestaje znikać z mojej twarzy.
a ty powoli podchodzisz. podchodzisz, stajesz za mną i mnie przytulasz. i trwamy tak w tym spotkaniu kilka długich minut. oboje uśmiechnięci, a myśli nasze mknące w tym samym kierunku...
świecące wprost w źrenice niemalże wiosenne słońce. błękit nieba. spadające liście i widok roztaczających się przed nami gór...

chcę zadzwonić do B. podzielić się chwilą. nie odbiera.

dziś jedziemy do miasta. robimy zakupy. kupuję produkty na dzisiejszy obiad i jutrzejsze śniadanie.
smażę naleśniki ze szpinakiem i kukurydzą. do tego dużo zielonej herbaty. dobra chwila wspólnego jedzenia, z krótkim, głodnym 'om', przeplatana licznymi rozmowami.

leżę obok P. uśmiecham się. myśli krążą w dziwacznych sferach. snuje się w zaciszach chaty radiohead. podśpiewuję sobie pod nosem.

P. robi dokładnie to samo, co moja mama, gdy miałam kilka lat. ale P. mówi tylko "rysuję cię".

jest dobrze. uśmiecham się.
mam swój kawałek świata, i mam spokój.
wszystko, co się teraz dzieje jest do przewidzenia. i jest naprawdę dobre.

nie trzeba się bać.
po prostu - śmieję się do życia.

czwartek, 6 listopada 2008


porozmawiajmy o czymś ważnym.

o aniołach, drzewach albo o życiu.

i problemy metafizyki.


(znów upijam się Karmi)

" - a kiedy znikłaś , usiłowałem przypomnieć sobie
twoją twarz
i z tęsknoty nie mogłem.
i bez skutku próbowałem zrozumieć,

skąd się znamy, kim jesteśmy,
czy ty i ja to już my..."



" - musisz być czujny. wiedzieć, jakich pytań
nie zadawać. kiedy milczeć, dotykać.
kiedy być, a kiedy znikać.
chcę być przy tobie pewna,
że będziesz dokładnie wtedy
i w takim stopniu, żebym cię czuła.
a jednocześnie za tobą tęskniła."


'pręgi'
scenariusz: w. kuczok

środa, 5 listopada 2008

stos kolorowych obrazów

w piątek ruszam. zdecydowałam. cały miesiąc tu. równiutko. miesiąc w jednym miejscu. od niepamiętnych czasów. aż dziw bierze człowieka. ale tak bardzo mi to potrzebne... niemniej jednak niesamowicie cieszę się na myśl o wylotówce i drodze, a później Chata. mija rok, jak mnie tam nie było... kosmicznie dziwny rok. i tak mi teraz dobrze... jak nikt nic nie wie, jak sobie po prostu jestem tu, gdzie jestem, szwędam się tymi uliczkami nocnego miasta W. i tak o dni sobie mijają pozytywnie. troszkę stabilności w życiu nie zaszkodzi.
dzwoniłam do Ł. rozmawialiśmy znów długo, pełni radości dźwięków głosów naszych. pełni radości z kontaktu. może w drodze powrotnej z Chaty przejadę przez tę wylęgarnię znajomych, jaką jest Krakufek i odwiedzę Ł. i K. i całą masę innych ludków. gdyby tak się dało w ciągu tych pięciu wolnych dni spotkać każdego, kogo by się chciało... ale przecież niebawem już te kolejne weekendy i kolejne spotkania. szykuje mi się dość intensywny listopad po tym stacjonarnym październiku ;)
dobrze. w grudniu już trzeba się będzie wziąć do roboty ostro. jakimś konkretem wypełnić dziurę w czasoprzestrzeni.

i od przyszłego tygodnia trza się będzie zabrać za pokój i jakoś coś gdzieś, urządzić znaczy się...
takie to dziwne dzionki sobie płyną.
właściwie nic się nie dzieje...
dziś od rana napotykałam cudownie piękne utwory, z których każdy przypominał mi najpiękniejsze chwile... raz, dwa, trzy; kleyff; janda; nosowska;
stare wilki ze swoim jednym cudownym kawałkiem, myslovitz... w repertuarze każdej z tych postaci/kapel jest kilka takich utworów, które powalają na kolana i przypominają jedynie dobry czas... i tak sobie dziś właśnie w tych autobusach, lasach, drogach i ulicach, tak sobie się uśmiechałam i rozmarzałam, rozpływałam we wspomnieniach...
ah, jakże dobrze mieć stos tak kolorowych obrazów w głowie...




poniedziałek, 3 listopada 2008

tęskno.

pisałam dziś do B.
że wracam z pracy, pod śnieżnym niebem, przez las...
że liście szeleszczą, że ostatnich ptaków odgłosy tuż tuż...
i kolory miasta snujące się w oddali....

tęskno, tęskno mi.

dziś był sen.
sen, który obudził mnie przeraźliwie spłakaną.
strach.
wiem, z czego wynikał każdy jego fragment i dlaczego tak, a nie inaczej.
szłam z tymi słonymi wciąż policzkami do pracy,
a przez cały dzień powracają flashbackami sceny ze snu...

strach przeraźliwie zmroził odczucia.
tęskno, tęskno mi...

niedziela, 2 listopada 2008

once




kilka dni temu K. i K. opowiedziały mi o pewnym filmie.

póki co jeszcze go nie widziałam, ale usiłuję go spotkać.
a będąc u C. znalazłam soundtrack z filmu.
i się nie mogę nazachwycać.
...

sobota, 1 listopada 2008

ku pamięci

it`s all wrong. it`s all right.

gingers w butelce już w połowie pusty.
dopadło mnie, mimo wszelkich starań, radiohead.
szuranie liśćmi chwilami nie pomaga, lecz jeszcze bardziej wciska mnie w ramy tego błogo-chorego stanu.
wtedy muszę dobrze wyglądać i oswajać się z W.
inaczej. zupełnie inaczej.

dziś miały być znicze w nie-swo-im mieście i miała być łuna.
i miały być te włajaże cmentarne, o których to E. na Madrugadzie...
a ja wsiadłam w autobus, ruszyć musiałam...
i znalazłam się w dziwacznie nocnym mieście W.
puste uliczki, mnóstwo fotografów, pomniki, znicze i latarnie wszechobecne.
i spotkałam dziwaczne spojrzenia.
zwłaszcza jedno.
które wpełzło mi w twarz.
a było pod tytułem: "ja cię znam? kim ty?"
i zapaliłam wtedy papierosa odchodząc z radiohead w noc...
dopija się gingers.
dopada zimność nocy.
domyka się koło czasu.

...i pani S. powoli poszukuje wrót do mojego wnętrza...

dobranoc.


For a minute there
I lost myself, I lost myself
Phew, for a minute there
I lost myself, I lost myself


środa, 29 października 2008

i wiem, że znów będziecie myśleć, że jest smutno, źle i ciężko. bo ponoć tak mi się literki smutno zwykle układają pod paluchami. a to jakiś absurd. chodzę tak radosna i zadowolona z każdego dnia, że aż pytają dookoła "ale dlaczego??" a mnie po prostu dopadł błogi spokój, długo oczekiwany. i szwędacz mi się niebotyczny włączył. uwielbiam nocne miasta, łazić z słuchawkami w dobrych miejscach. zwłaszcza, gdy księżycowo. i dziś też tak troszku. i wczoraj z J. tak, to było niesamowicie dobre spotkanie. obie na dobrym etapie i pełne wiary. i taki dobry spacer. po prostu spotkanie i po prostu spacer. lubię rzeczy po prostu.
a dziś wróciłam i ugotowałam kalafiora, i zjedliśmy z M. kalafiora, wspominając, że P. go nie lubił... i to też było takie po prostu. i M. też pytał, dlaczego taka pogodna jestem wciąż. nie wiem. upragniony stan spokoju nadszedł. brak dylematów, niepokojów, brak wielu rzeczy, które latami zaprzątały mi głowę. więc po prostu się uśmiecham.
i czasem jeszcze taki telefon jak dziś, czy taki sms jak wczoraj... tak wiele wiary dają - samym faktem istnienia, obecności. i ta piękna muzyka, która niebawem zniknie... jestem do cna sentymentalna. jedną z pierwszych rzeczy, któe spakowałam wyjeżdżając z miasta Ł. były pudła ze starymi listami i pamiętnikami... nie muszę zaglądać, ale niech ze mną będą. ah, taki post o niczym. po prostu mam chwilę ciszy teraz i kawałek czasu dla siebie przed internetem... bo jeszcze... jeszcze poniedziałek...
tak, to było piękne popołudnie. gdy wróciłam z pracy, zostałam poczęstowana cudnie faszerowanymi pomidorami i całą resztą uroczego winnego obiadku, a później było wino, wino i muzyka, papierosy, pogaduchy i piękny śmiech nieustanny. a to wszystko stylizowane genialną muzyką, wpsomnieniami i nutką alkoholu w krwioobiegu...to był jeden z tych wieczorów nie do opisania w swej prostocie...


it was nothing to fear...

[wczorajszością z przystanku...]

idę wieczornym pustym miastem W. Thom York śpiewa przy tych cudnych dźwiękach prosto w moje uszy środkowe. idę i tak sobie myślę. myślę, że dobrze będzie za chwilę spotkać J. i myślę, że to bardzo smutne, że M. się wyprowadza. nie pamiętam, kiedy było tak przykro, to będzie wielki uszczerbek dla tutejszości. i tak sobie idę z lekką nutką smutku, który czuje się w gardle gdzieś niebezpiecznie. i już wiem, że niesamowicie dawno nie płakałam. że mój wrodzony optymizm mógłby czasem ulotnić się z mojej głowy.
i w tym całym przypływie myśli i tęsknot sennych piszę nawet do P. z zaproszeniem (miło, że wpadłeś). a chwilami robi się dziwnie niebezpiecznie w głowie. gdy tak zaczynam rozmyślać i pisać, i pisać także do tych Bliskich mi Istot...
...all I need...

***

i zaraz przyjedzie autobus. a ja w niego wsiądę i odjadę w centrum rozmaitości. i gdy wypowiem pierwsze słowo, gdy usłyszę pierwszy realny dźwięk, gdy głos delikatny w uszach zamilknie... znó nadejdzie słodka realna codzienność.

marzę o samotnych wieczorach.

niedziela, 26 października 2008

looks like mornig in your eyes

czerwone lampki u M.
cudna Norah Jones śpiewa mi 'Sunrise', taki pozytywny ten utwór, znudzić się nie może.

dobry jakiś dzionek.
imprezka udana, jak najbardziej.
troszkę zabawy, troszkę mojej ukochanej gorzkiej żołądkowej [i wspomnień z nią tyle... Kopaniec, Łosiobus, Czerwonołazienkowa... ah, to były piękne dni], papierosów, strzępek rozmów...
gdzieś jakiś brzdęk tłuczonych naczyń, tańce szaleńcze... slajdy z Indii, pogaduchy o podróżach... i podążając w stronę snu usłyszałam Manu Chao i lawina wspomnień letnich... ta sama ekipa, a tak inny czas.

a później telefon od Ł. jak dobrze słyszeć ten znajomy, dobry głos.
a później piękny sms, od B.
a później umówienie z J. na szuranie liścmi, na herbatkę karmelową.
a później słowa z W. przyjedź. pracuję. i o bliznach i likierze kawowym.

dobry wieczór.


jutro zaczynam pracę.

pstryk i już.

i już.

środa, 22 października 2008

lato.



szło się przed siebie...
widziało się...
polne ścieżki, deszcze, bagna...
wiejskie chaty i czarownice czerpiące wodę...
pięknie było.

bardzo lubię tę fotkę.


foto: P.

wtorek, 21 października 2008

ot tak


zadzwoniła dziś kobieta. jutro szkolenie. inna bajka. muszę zrobić małą wymianę garderoby, odłożyć na półkę wspomnień swe fatałaszki i przyodziać barwy wojownika codzienności... śmieszne to trochę. ale zaczynam też wiele widzieć.
i stałam się taka przyziemna. do bólu normalnieję. zamiast lataniu nad ziemią myślę o pracy czy szpinaku na obiad... zabawne. widzę siebie sprzed kilku lat, gdy jeszcze bawiłam się w podobną, choć inną rzeczywistość. bywało groźnie, gdy zatapiałam się na maksa w konkretach... zdarzało się przecież. teraz inaczej, wszystko inaczej. a jednak obserwuję nieustannie od miesięcy subtelny powolny powrót do swojego młodszego 'ja'.
piszę do W.
milczy. wiesz, W., słucham sobie, tak na dziś, "To nie był film"...
tęskno mi.
niebawem znów będzie Spotkanie. Spotkanie, na którym normalna Ja byłabym. ale zapewne znów nie będzie mnie. wybory. konsekwencje własnych wyborów. słów, spotkań, rozmów. niechcianych sytuacji.
straciłam Człowieka - straciłam Przyjaciela. niedawno.
czasem wspomnę. czasem zakłuje. ale nie pamiętam na co dzień.
żyję nowym życiem.
pierwszą nowością w dorosłości była samotna, świadomie samotna Droga.
a teraz odcięta, świadomie odcięta pępowina. pępowina wspomnień, przeszłości bliskiej, strat.
sztuka tracenia, pamiętam, rozmawialiśmy wiele z WB. o niej. bardzo wiele. na tym samym etapie Siebie napotkaliśmy swoje istnienia.
wiele dobroci, wiele słów, wiele milczenia. to, co było potrzebne wtedy - nadeszło. i odeszło wraz ze zmianami. było smutno, było źle. przywykam.
a dziś szwę
dałam się nad wyraz wiele. niewiele słów, wiele myśli ulotnych nieistotnych. długi dzień. dziwny dzień.
Ł. zrobił makaron ze szpinakiem. miło było zjeść ciepły posiłek.
a teraz muszę wybrać się na papierosa. i chyba zrobię sobie słodziutkie mocne kakao na dobry wieczór.


poniedziałek, 20 października 2008

poszłam na szkolenie. kiepsko.
znów zaczynam szukać pracy.
wkrótce trzeba uregulować opłaty.
dziwne uroki życia w mieście na własną rękę. ale czas poznania.
rozumiem. wracałam nieprzytomna z głodu, wpadłam jeszcze po zakupy...
te wszystkie autobusy, tramwaje, przystanki, ulice, latarnie... nocne miasto W.
a mnie się skończyły baterie i cicho w uszach się zrobiło, szum jedynie z rzeczywistości...
miałam straszliwą ochotę usłyszeć jedną z tych piosenek, które nie wiedzieć czemu mi się podobają...
A. zrobiła w domu pyszne ciasto marchewkowe. z czekoladową polewą.
mniamnioszek.
powoli przywykam, wtapiam się w tę tutejszość. choć najbliższe zmiany uspokoją troszkę emocje międzyludzkie. to dobrze. cenny spokój się zbliża (mam nadzieję).
myślę już o przywiezieniu swojego krakowskiego lustra i kolorowego dywaniku...
i jeszcze komputer trzeba będzie złożyć.
a póki co delektuję się latami nie słyszanym "something in the way"...

niedziela, 19 października 2008

na własną rękę

przestał wystarczać mi wspólny blog.
zacząć na własną rękę.
nowy etap w życiu.

kolejny nowy etap.

zmiana miejsca, zmiana otoczenia, zmiana środowiska.

zmiana celów i pragnień bieżących.

oczekiwań od rzeczywistości.

by się udało.

trzymajcie kciuki.
sobie - by się pisało;
Wam - by się dobrze czytało;
- życzę.

codzienność

***

wafle chałwowe i zielona herbata.
radiohead. wciąż radiohead odkrywam.

sms.
nieliczni - stają się obecnością.

myślę o ...
gdyby był tym, o kim myślę.
wielbiłabym do upojenia. za galerię cudu osobliwego
- mądrości, delikatności, obecności, czułości,...
jedynie dziękczynienie za istotę istnienia można.
przynosi tyle wiary.

zapomnienie.
coś tylko podtyka ulotność myśli pod półkule.


"zaciągam się tobą, chociaż nie palę...

w nicość popłynę po czerwonym winie..."


***


czas pisania. w głośnikach już coco rosie, przygodnie M. gotuje obiad. a ja się staram zamknąć w czterech, choć nieswoich, ścianach. czekam konstruktywizmu jutrzejszego. ludzie krążą po domu, snując się ostatkami sił z tygodnia imprezowego, starają powrócić do codzienności. a ja powoli kreuję w głowie pokój, powoli kreuję marzenia. mimo, iż wciąż niewiadomą jakakolwiek następna karta kalendarza. przeplatają się dwa światy, próbuję wybrać ten, którego teraz czas. pozostawiając jednoczeście furtkę niespalonych za sobą mostów. miasto W. jest dziwne, rządzi się innymi prawami. dobrze jedynie, że w całej tej swojej przewidywalnej nieznajomości da się z W. dogadać. tymczasem.
czerwone wino rozkosznie rozlewało się po ciele, wspólne obiady także na pochwałę zasłużyły. dobrze, że czasu rozrywki koniec się zbliża. potrzebuję normalności, poukładania jakiegoś, harmonogramu dnia i zmęczonych wieczorów. zasnąć z satysfakcją wypełnionej rzeczywistości. czytać wysokie obcasy przy kawie i papierosie. rozejrzeć się po własnym pokoju i mieć świadomość miejsca. nowy etap. ciekawość i strach powoli odchodzą. pozostaje słodka zmęczona codzienność. jak dobrze.

"a ja jestem, proszę pana, na zakręcie..."