Ulubionym momentem w ciągu dnia jest chyba moment powrotu z pracy. Gdy mogę spokojnie iść wsłuchana w muzykę i w siebie powolnym spacerkiem te półtora kilometra, patrzeć w księżyc, który dziś, już widać, małymi kroczkami zbliża się do pełni, patrzeć i obserwować. Delektując się każdym krokiem i próbując ogarnąć natłok myśli. Zawsze z uśmiechu iskierką.
Idę i mam wrażenie, że widzę siebie z oddali. Jakbym widziała tę dziewczynę w filmie. Dziewczynę, która troszkę nieobecnym wzrokiem przegląda rzeczywistość, jak książkę z obrazkami. Dziewczynę, która w dżinsach i szarym płaszczyku podąża w stronę stabilności własnego świata, próbując wtopić się w jego normy.
I tak sobie idę i jest to dobre. Dziś się tak cieszę jakoś w sobie, pomimo drobinki smutku i rozczarowania własnymi pragnieniami.
Ale dziś się cieszę, bo kubeł zimnej wody spadł mi znów na głowę i teraz mogę powoli odkładać na półkę wspomnień ostatni miesiąc, starając się powrócić do żywych.
Chciałoby się dziś pójść do knajpki i przy małym piwie z sokiem imbirowym posiedzieć patrząc przez okno i zapisując luźne myśli. Chciałoby się spotkać z przyjaciółką, odpowiedzieć na wszystkie listy, które miesiąc czekając w skrzynce odbiorczej i może nawet troszkę potańczyć.
To właśnie tak we mnie, gdy czas powrotu.
A później otwieram drzwi domu, przekraczam próg i pstryk – zanika cały ten cud. Zawsze tak było. Czas spacerów jest moim świętym czasem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz